Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —

Jakaś olśniewająca prawda przeszyła mu mózg i okręciła serce żelazem bezmiernem, odsunął sędziów i twardym głosem rozkazał ich uwolnić i tych wszystkich, którzy jeszcze czekali na swoją kolej. Otworzyły się lochy narozcież, a ze wszystkich korytarzy, ze wszystkich nor, ze wszystkich podziemi spływały nieskończone ciżby ludzkie, napełniając salę trwożnym szmerem radości...
On stał u stóp Chrystusa, wyprostowany, posępny, z mgłą szklistą w groźnych oczach i patrzył im prosto w twarze.
Szmer zwolna przechodził w gwar, w krzyk, ludzie biegali jak obłąkani, wybuchały śmiechy szaleńcze, płacze kwiliły, a ciżba rosła nieustannie, otaczając go zwartem kołem głów drapieżnych, wrzasków, pięści wyciągniętych, tysiące oczów wpijało się w niego, jak ostrza szpad przeszywających na śmierć, nieubłaganie, aż ze wszystkich piersi wyrwał się jeden krzyk straszliwy:
— Kat! — I bluznął mu w twarz, jakby wszystką krwią pomordowanych.
— Precz! — krzyknął, odsuwając ich gestem takiej potęgi, że rozstąpili się pokornie, a on wyszedł wolno i dumnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wielka rada, zebrana w sali tronowej, czekała już na niego oddawna, gdyż kurjerzy przylatywali z pola bitwy z coraz groźniejszemi wieściami. Przerażenie widział w oczach służby, strach już dygotał w każdem