Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —

tyckich sklepień. W jakiejś kazamacie olbrzymiej, wspartej na rękach słupów, zasiadał sąd.
Kilku ludzi w kapturach i maskach czarnych siedziało za stołem, w głębokich stallach i skazywało.
Pochodnie, zatknięte w żelazne łapy, dymiły, rozsiewając krwawe światło zgrozy i lęku.
Usiadł za sędziami, w cieniu, u stóp Chrystusa, który zwisał ze ściany ogromny, skrwawiony, żałosny, straszny w męce konania i jak ból nieśmiertelny, jak wiecznie żywy ból człowieczy.
A z głębin lochów, z bezdennych nor, zionących stęchlizną grobów, wychodziły nieskończone szeregi skazańców.
Szli starzy i młodzi, kobiety i dzieci, szli w ponurym brzęku kajdan i w cichych, wstrząsających płaczach, szli do widm nędz i głodów podobni, a stawali nieulękli, jak skargi prawieczne, jak krzywdy i przekleństwa wszystkiego człowieczeństwa.
Oskarżyciel czytał długą litanję ich grzechów i zbrodni.
— Śmierć! — padał wyrok krótki jak cięcie topora.
Ale wleczeni na kaźń wołali triumfująco:
— Za nami idzie wolność i sprawiedliwość!
I ginęli w mrokach kazamat, a co chwila, z nieodgadnionych głębin, rozlegał się gruchot salw i jakby skrzyp szubienic, zaś niekiedy przedzierał się krótki, zdławiony, straszny krzyk...
A on patrzył i słuchał.
I wciąż nowe, nieskończone szeregi prowadzono na sąd i rzucano je mściwie w niezgłębiony dół śmierci.