Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 14 —

cześć jego, odwracano ciężkie oczy, a niekiedy klątwa wyszemrała i bagnet zabłysnął złowrogo, i twarde, ostre spojrzenia niby kamienie spadały mu na twarz.
Otrząsał się z nich z uśmiechem wzgardy.
Ale do miasta wjeżdżał z mdlącem uczuciem trwogi przyczajonej, chociaż zuchwale spoglądał po ludziach, prężył się dumnie i wyzywająco, czekał niebezpieczeństwa, chciał, by go poznali — lecz miasto jakby go nie spostrzegło, przejeżdżał obcy i niepoznany wśród tłumów nieprzeliczonych a dziwnie, złowrogo cichych; ulice były pełne, place podobne do borów rozkołysanych, ruchome trotuary, zapchane ludźmi, przesuwały się jak zwykle, olbrzymie kawiarnie mrowiły się od ciżb, a na balkonach, słupach i dachach, wszędzie powiewały sztandary buntu: groźna pięść z mieczem podniesionym do ciosu. A przytem cicho było jak w grobie, tłumy snuły się jak cienie, nigdzie gwaru, nigdzie krzyków, nigdzie słów żywszych, ni nawet gestów, tylko wszystkie oczy ślizgały się wciąż z niepokojem po czarnych, olbrzymich tablicach, poustawianych na placach, a niekiedy całe miasto jakby zamierało na mgnienie, zasłuchane w dręczącem oniemieniu, w jakichś echach dalekich, dalekich... Nie stracił ani jednego szczegółu, ni twarzy jednej, ni nastroju; widział z rozkoszą nędzę w każdym domu, w każdej twarzy sprawdzał głód długi, głód uparty, a na każdej ulicy przyglądał się ruinom, głodom i zniszczeniu.
I długo tak krążył po mieście, niby sęp głodny, upatrujący żeru, gdy naraz na czarnych tablicach jęły wybłyskiwać złotawe litery depesz z placu boju; nie-