Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jącej, wstrząsana bezprzytomnem, strasznem drganiem konania.
Dyszała ciężko i wolno, rzężała z wysiłkiem, chwytając powietrze sinemi ustami. Przekrzywiała chwilami twarz ze strasznie bolesnym kurczem ust i podnosiła rozwarte dłonie, jakby chciała rozerwać sobie gardło, aby zaczerpnąć więcej powietrza. Biały, obłożony gorączką język wysuwała spazmatycznie i tak w tem szamotaniu się ze śmiercią wyprężała się strasznie, że żyły, jak postronki czarne, naprężały się na jej skroniach i gardle.
Cisza pełną była płaczów i łkań klęczących i przejmującego jęku umierającej. Gorączkowo szeptane modlitwy, strumienie łez, szlochanie służącej i dzieci i cały i ten bolesny nastrój dusz, rozlewał w powietrzu tragizm okropny i wstrząsający.
Cienie w głębiach pokoju drgały, jakby pochłaniając to życie, co się tam rozlewało. Świeca na stoliku i gromnica rozlewały jakąś żółtość przenikającą bólem.
Pokój napełnił się zupełnie klęczącymi, tylko ta, co tam była wyprostowana, nieprzytomna i umierająca leżała jak tryumfatorka na swojem ostatniem posłaniu, królowała z tronu śmierci tym zgiętym do ziemi i żebrzącym zmiłowania.
Jakiś staruszek, siwy jak gołąb, przedarł się do łoża, ukląkł, wyjął książkę z kieszeni i przy świetle gromnicy czytał Psalmy pokutne.
Głos miał czysty i dźwięczny i te słowa psalmów, jak szmer tęczowy, jak błyski pełne trwogi, łez, potęgi, i łaski rozlewały się nad głowami wszystkich.