Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

końcem chustki, w jaką była okryta, oczy czerwone od płaczu i bezsenności.
Janka prawie nic nie słyszała z tej mowy, bo gwar i szum ulicy i chlapanie wody spływającej rynnami na trotuary zagłuszały wszystko.
Szła tylko dlatego, że ją umierająca wzywała.
W pierwszym pokoju było prawie pełno osób, przeszła go, mówiąc powitanie, ale nikt jej nie odpowiedział i wszystkie oczy śledziły ją z jakąś szczególną ciekawością.
W pokoju, gdzie Niedzielska leżała, siedziało także kilka osób koło jej łóżka.
Poszła prosto do chorej.
Stara leżała wznak, ale już od progu trzymała w niej oczy utkwione.
Rozmawiający umilkli tak prędko, że Jankę ta cisza przejęła jakimś dreszczem dziwnym. Spotkała się ze spojrzeniem Niedzielskiej i już nie mogła się od niego oderwać. Usiadła przy łóżku, witając ją półgłosem.
Stara schwyciła ją za rękę silnie i cichym głosem o niezmiernie mocnym akcencie zapytała.
— Gdzie Władek?
Surowa zmarszczka zarysowała się na jej czole, coś jak nienawiść rozbłysła w żółtych białkach.
— Nie wiem. Skądże ja mogę wiedzieć? — odpowiedziała prawie przestraszona.
— Nie wiesz złodziejko! ty nie wiesz, ukradłaś mi syna! — szeptała, siląc się głos swój podnieść trochę, ale brzmiał głucho i dziko. Oczy się jej rozszerzały coraz więcej i świeciły groźbą i nienawiścią, usta sine trzęsły