Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zupełnie się prawie rozsypały, bo najwięcej cierpiały nędzy.
Deszcze padały rano, w południe i wieczorem.
Atmosfera w teatrze robiła się wprost nie do wytrzymania. Przeciągi w garderobach, błoto na podłogach, bo przez wszystkie dachy przeciekał deszcz; zimno wyganiało wprost.
Jance się zdawało, że ten teatr rozpada się zwolna i zagrzebuje wszystkich pod ruinami. A tamten, na placu Teatralnym, stał mocno. Poczerniał od deszczu, wydawał się jej surowszym, potężniejszym jeszcze i przejmował ją jakąś niewytłómaczoną, pobożną trwogą, ile razy patrzyła na niego. Zdawało się jej czasami, że ten ogromny gmach opiera swoje kolumny na całych stosach trupów, że pije krew, życie, mózgi ich wszystkich i tem tak rośnie i potężnieje...
W swoich snach halucynacyjnych, które ją coraz częściej nawiedzały, patrzyła się nieraz oko w oko ze sztuką i umierała z przerażenia, bo to nie była jedna z tych słodkich, niebiańskich muz, jak je przedstawiali malarze i poeci. Była to groźna twarz Dyany Taurydzkiej, surowa i zacięta nieubłagalnością. Nie było litości na jej gładkiem, dziewiczem czole, przerżniętem zmarszczką skupienia; na ustach miała wyraz krwiożerczej siły, a oczy były pełne jakiejś boskiej surowości i patrzyły daleko — w nieskończoność; zimne dla nędzy ludzkiej, obojętne na krzyki i śmiertelne szamotanie tych, co się rwali do niej i chcieli ją posiąść.
Nieśmiertelna i niezdobyta!
— Zwaryuję, zwaryuję! — szeptała nieraz Janka,