Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To niebezpiecznie?
— O nie; ale chce się pan mecenas naocznie przekonać.
Mecenas poruszył się gwałtownie, ale rzekł skromnie, poprawiając binokli.
— Doprawdy chciałbym, chciałem już nieraz, ale ona taka nieprzystępna.
— Ułatwię panu.
— Żartujesz pan, jakżeby to można... Choć moją prawdziwą życzliwość...
— Można. Masz pan klucz od zatrzasku. Przyjmie pana, mówiła mi nawet, te z przyjemnością zobaczyłaby znajomych u siebie; cóż pan chcesz, tak samotnie przepędza dnie całe.
— Ale... jeśli...
— Idź pan, skoro dla mnie była widzialną, to tembardziej dla mecenasa. Ja za godzinę przyjdę, to sobie posiedzimy. Odszedł śpiesznie.
Mecenas przecierał binokle, kręcił się w miejscu i jeszcze nie mógł się zdecydować wejść lub nie, gdy Władek się zawrócił i zawołał:
— Panie! Mecenasie mój złoty, niech mi mecenas pożyczy pięciu rubli. Musiałbym Cabińskiego szukać, żeby dał pieniędzy, a tu lekarstwo zaraz jest potrzebnem. Nieprzyjemny wziąłem na siebie obowiązek, ale cóż robić... koleżeństwo. Oddam mecenasowi wieczorem, tylko o dyskrecyę proszę i o przebaczenie, mój mecenasie.
Mecenas chętnie sięgnął po pugilares i dając dziesięć rubli, rzekł:
— Z przyjemnością proszę. Jeżeli będzie potrzeba