Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czepiają się spojrzeniami twarzy przechodniów... Chciała rozpoznawać w tłumach twarze cierpiące i nie mogła. Wszyscy wyglądali na zadowolonych i szczęśliwych.
Wtedy coś, jakby tryumf własnej wyższości nad tłumem strojnym i najedzonym opromienił jej twarz. Czuła się znacznie wyższą od tego świata...
— Mam ideę, cel jakiś! — myślała.
— Dlaczego one żyją?... po co?... — zapytywała się nieraz.
I, nie umiejąc sobie odpowiedzieć, uśmiechała się z politowaniem nad marnością ich egzystencyi.
— Motyli ród! Nie wie, skąd?... po co?... i dokąd?... — szeptała, nasycając się dowoli tą cichą pogardą ludzi, jaka się w niej nadmiernie rozrastała.
Dyrektorowej nienawidziła teraz z całej duszy, bo choć Pepa była zawsze dla niej słodko uprzejmą, ale nie płaciła za lekcye, wyzyskując z uśmiechem życzliwości jej położenie i siły.
Janka nie mogła zerwać z nią, bo czuła wyraźnie, że poza tą jej wdzięczącą się maską twarzy, ukrywa się jędza, któraby jej tego nie darowała; zresztą nienawidziła jej jako kobiety, matki i jako aktorki. Poznała ją doskonale, a zresztą, w tem swojem rozdarciu i szamotaniu się ciągłem, musiała kogoś kochać ogromnie, albo nienawidzić.
Nie kochała jeszcze nikogo, ale już nienawidziła.
— Wie pan, że to nie do uwierzenia, aby taka niewielka znawczyni, jak dyrektorowa, obsadzała sama sztuki! — powiedziała raz do Władka, rozgoryczona