Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciem serca pierwszemu aktowi, który się właśnie zaczął, nie mógł i tam wytrzymać, bo nie widział całej sceny i miał publiczność z boku.
Wrócił znowu za kulisy i przez szpary we drzwiach patrzył na publiczność.
Publiczność siedziała zimna i słuchała spokojnie: cisza przytłaczająca płynęła z ogródka. Widział setki oczów i głów nieruchomych, nawet zobaczył garsonów, stojących na krzesłach pod werandą i przypatrujących się scenie. Nasłuchiwał, czy jaki szmer nie przeleci przez salę... nic! cisza... Czasami ktoś zakaszlał, zaszeleścił afiszem, i znowu cisza.
Głos grających rozlegał się wyraźnie i płynął do tej czarnej, zbitej w gąszcz, ciżby ludzkiej.
Głogowski usiadł w najciemniejszym kącie na stosie dekoracyi, twarz schował w dłonie i słuchał.
Scena za sceną szły prawidłowo i równo, ta sama wciąż złowroga cisza w sali i świąteczna za kulisami, gdyż przechodzono na palcach i zresztą, kto tylko mógł, stał w kulisie.
Nie! nie był w stanie wysiedzieć!..
Słyszał barytonowy głos Topolskiego, sopranowy Majkowskiej, trochę zchrypnięty Glasa, ale nie to chciał usłyszeć, nie to!
Gryzł sobie ręce tak silnie, że miał łzy w oczach z bólu. Podnosił się; chciał gdzieś iść, coś robić, choćby krzyczeć, ale siadał z powrotem i słuchał.
Akt się skończył.
Kilkanaście braw chłodnych zerwało się i utonęło w ciszy ogólnej.