Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go nie jak mężczyznę, ale jak duszę większą, której obce są wszelkie marne drobnostki.
Po generalnej próbie z „Chamów“, wyszedł z nią razem z teatru.
Głogowski był tego dnia chmurniejszym, niż zwykle, częściej mówił: „niech zdechnę“ i „licz aż do dwudziestu“. Niespokojność nim rzucała o wieczór a jednak śmiał się głośno.
— Może się przejedziemy belgijską kobyłą do Botaniki. Dobrze?...
Janka skinęła głową przyzwalająco i pojechali.
Znaleźli wolne miejsce obok basenu, pod klonem olbrzymim i siedzieli czas jakiś w milczeniu.
Pusto było dosyć w ogrodzie. Kilkanaście osób, niby cienie, majaczyło po ławkach w upalnem powietrzu. Ostatnie róże świeciły barwami przez zieleń nizko opuszczonych gałęzi; zapach lewkonii z głównego klombu rozchodził się jakby prądami coraz mocniejszej woni. Ptaki zrzadka ćwierkały w gęstwinie sennymi głosami. Drzewa stały nieruchome, jakby zasłuchane w tej słonecznej ciszy dnia sierpniowego. Czasami tylko jakiś liść lub gałązka sucha spływała spiralną linią na trawniki. Złote plamy słońca, przeciekającego przez gałęzie, tworzyły na trawie ruchomą mozajkę, lśniły się, jak płaty bladej platyny.
— Niech dyabli wezmą wszystko! — rzucał chwilami w ciszę Głogowski i wichrzył zapamiętale włosy.
Janka spoglądała tylko na niego i żal się jej robiło słowami mącić ten spokój, jaki ją owiewał; tę ciszę przyrody, usypiającej z nadmiaru ciepła, i rozmarzała ją czułość jakaś nieznana i nie związana z żadną rzeczą, ale