Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomyślę, że się to musi kiedyś przestać grać, to mnie taki strach ogarnia, iż zdaje mi się, że umarłabym bez sceny...
— O, teatr!... to trucie się powolne i konanie codzienne! — szepnął płaczliwe Razowiec.
— Nie worokuj, boś chory nie na teatr, tylko na żołądek.
— To konanie i to trucie się ciągłe jest jednak i rozkoszą pewną! — zaczęła znowu Janka.
— I!... jaka tam rozkosz!... chyba, że jest rozkoszą głód, zazdrość ciągła i niemożność życia inaczej.
— Szczęśliwi są ci, co tej chorobie nie ulegli, lub w porę się cofnęli.
— Lepiej przecież tak żyć, tak cierpieć i tak konać, ale mieć jakiś cel: sztukę; niżeli żyć ślimaczem życiem płazów. Tysiąc razy wolę żyć tak, niż być mężowską sługą, niewolnicą dzieci, sprzętem gospodarskim i nie znać żadnej troski — wybuchnęła Janka.
Władek zaczął deklamować z komicznym patosem:


„Kapłanko! tobie ołtarze
W tej sztuki farze
Wystawić każę!...“

— Proszę mi darować. Ja sam mówię, że poza sztuką... niema nic!... że gdyby nie teatr...
— Byłbyś został operatorem obcasów!... — wtrącił Glas.
— Tak może mówić tylko bardzo młoda i bardzo naiwna! — zawołała złośliwie Kaczkowska.
— Albo ta, co jeszcze nie wie, jak smakuje Cabińskiego gaża.
— Litości godna osobo! masz entuzyazm... weźmie