Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeżeli tak będzie dłużej, to już nie wytrzymam. Gospodarz wymówił mi komorne. Wczoraj ostatni łach prawie zastawiłam, bo musiałam kupić wina Jankowi. Biedactwo tak wolno przychodzi do zdrowia; chce już wstawać, nudzi się i kaprysi; potrzebaby mu coś lepiej dawać jeść, a tu ledwie na herbatę starczy... Jeżeli się nie zaangażuję do Ciepiszewskiego i nie wezmę forszusu, to mnie gospodarz wyrzuci na bruk, bo nie będę miała czem zapłacić...
— Czy tylko aby z pewnością zakłada towarzystwo?
— Z pewnością; mam być u niego w tych dniach do podpisania kontraktu.
— Nie będzie pani u Cabińskiego?
— Nie chce mi gaży zaległej płacić — szeptała charakterystyczna Wolska.
Trzydzieści lat było wypisane wyraźnie na jej twarzy zmęczonej i pobrużdżonej troskami. Gruba warstwa pudru i różu nie mogła pokryć zmarszczek, ani zatrzeć niepokoju błyszczącego w oczach. Miała sześcioletniego synka, który jej chorował od wiosny. Broniła go z rozpaczą, głodem własnym; pozbawiała się wszystkiego, byle go ocalić, i ocaliła, ale sama zrobiła się podobną do szkieletu.
— Mecenasie! prosimy do nas! — krzyknął Glas, zobaczywszy starego, który już od kilku tygodni nie pokazywał się w teatrze.
Mecenas wszedł i witał się ze wszystkimi. Czytanie przerwano, bo się wszyscy porwali z miejsc.
— Dzień dobry! dzień dobry!... Przeszkadzam może?