Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jesteś wstrętny i głupi bachor! Powiem zaraz matce... — szepnęła oburzona Majkowska, odchodząc.
— Sama jest głupia, choć aktorka na stanowisku. Lubię takie!... — rzuciła za nią Zośka, zacinając usta.
— Przestań, przeszkadzasz mi słuchać...
— Ma też panna Janina kogo słuchać!... Stara ma głos, jak garnek rozbity — ciągnęła dalej niezrażona.
Janka zrobiła ruch niecierpliwy.
— A jak ona mnie obełguje, żeby pani wiedziała! W Lublinie to przychodził do nas jakiś pan Kulasiewicz; nazywałam go „Kulasem“, bo mi nawet cukierków nie przynosił. Wytłukła mnie za to i powiedziała, że to mój tatko... Ha! ha! ha! znam ja takich tatków... Tam był Kulas, w Łodzi Kamiński, a teraz mam ich dwóch... Chowa się z nimi... Ona myśli, że ja jej zazdroszczę; miałabym też kogo! Takich gołych fatygantów, to nie brak nigdy...
— Przestań, Zośka, jesteś niegodziwa — szepnęła Janka, oburzona do głębi cynizmem tego aktorskiego dziecka.
— A cóż ja złego mówię?... Czy tak nie jest?... — odpowiedziała z cudownym akcentem prawdziwej nieświadomości.
— Pytasz się!... Któż matkę własną tak obgaduje?...
— No, bo proszę pani, po co taka głupia? Wszystkie mają „bębenków“ takich, co coś mają... a ona!... I mnie byłoby lepiej, żeby była mądrzejsza... Już ja się urządzę inaczej!...
Janka cofnęła się, ze zdumieniem patrząc na nią;