Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Proszę o rękę pani! — odpowiedział w tym samym tonie.
Spojrzeli sobie prosto w oczy i spochmurnieli. Janka zmarszczyła brwi i zaczęła bezwiednie rwać zębami niedokończony wieniec, a on spuścił głowę i zamilkł.
— Chodźmy prędzej, bo się spóźnimy na przedstawienie.
— Więc jutro czytana próba z mojej sztuki?...
— Właściwie, to dopiero czytanie sztuki, gdyż Dobek nie skończył jeszcze rozpisywania ról...
— Jezu! a kiedyż wystawicie?...
— Nie bój się pan! i tak dość wcześnie wygwiżdżą cię filistrzy! — dogryzał mu Kotlicki.
— Wystawimy w przyszły wtorek, za tydzień... przynajmniej ja tak chcę!... — mówił Topolski.
— Czyli, ściśle licząc, zostanie na próby i uczenie się ról ze cztery dni. Nikt nie będzie umiał, nikt nie zdąży opracować roli jako tako... Przecież to istne zabójstwo, zabójstwo!
— Zafundujesz pan Dobkowi parę wódek, a on sztukę poprowadzi.
— Tak, będzie krzyczał za wszystkich... To już lepiej ogłosić, że odbędzie się czytanie sztuki.
— O mnie możesz pan być spokojny, nauczę się roli.
— I ja także.
— Wiem, że panie zawsze umieją role, ale mężczyźni...
— Mężczyźni i bez uczenia się grać będą dobrze. Wiesz pan, że Glas nigdy, ale to nigdy nie uczy się roli;