Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż będzie z towarzystwem? — zapytała Topolskiego, podnoszącego głowę.
— Będzie... musi być! — odpowiedział Topolski.
— Ręczę pani, że będzie — odezwał się Kotlicki — nie takie, jakiego chce Topolski, ale takie, jakie będzie możliwie najlepsze. Można będzie nawet wprowadzić pewien postęp, jako urozmaicenie i siłę atrakcyjną, ale reformowanie teatru zostawmy komu innemu; na to trzeba setek tysięcy rubli i trzeba to przeprowadzić w Paryżu.
— Reforma teatrów nie wyjdzie od dyrektorów, a twórczość dramatyczna dzisiejsza, co to właściwie jest?... szukanie czegoś po omacku, wietrzenie psie, łażenie bez celu, lub skoki... Musi przyjść geniusz, co to zrobi; ja go już przeczuwam!...
— Jakto? nie wystarcza obecnych arcydzieł aby stworzyć teatr wzorowy? — spytała Janka.
— Nie... te arcydzieła są w czasie przeszłym arcydziełami; nam potrzeba innych utworów. Dla nas te arcydzieła są bardzo poważną archeologią, którą dobrze oglądać w muzeach i gabinetach.
— Więc Szekspir, to archeologia?
— Sza!... nie mówmy o nim; to jest cały wszechświat: można go tylko rozważać, ale nie pojmować...
— A Szyller?...
— Utopista i klasyk: echo encyklopedystów i rewolucyi francuskiej. Jest to szlachetność, porządek, doktrynerstwo szwabskie, deklamacya patetyczna i nudna.
— A Goethe?... — rzuciła Janka, której się bardzo podobały paradoksalne definicye Głogowskiego.