Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

giczności, nie porwała ani na chwilę tak, jak resztę towarzystwa, powiedział:
— Spóźniłeś się pan trochę. Antoine w Paryżu już to samo zrobił dosyć dawno; to są jego myśli...
— Nie, to jest moja myśl, moje marzenie; od dwudziestu lat to już noszę w sobie! — zawołał Topolski, posiniawszy nagle, jak od uderzenia piorunu i patrząc się błędnie na Kotlickiego.
— Cóż z tego, kiedy te marzenia już inni urzeczywistnili w części i dali im swoje nazwisko...
— Złodzieje! ukradli mi myśl! ukradli mi myśl! — krzyczał Topolski i upadł nieprzytomny na trawnik, ukrył głowę w dłoniach i przez ciężkie, spazmatyczne łkania i bełkot pijacki szeptał:
— Ukradli mi myśl!... Ratujcie! ukradli mi myśl!..... i łkał, rzucając się po trawie, jak dziecko rozżalone.
— Nie w tem, że ta myśl już jest znana, widzę niemożebność urzeczywistnienia projektu — zaczął spokojnie Głogowski — tylko w tem, że publiczność nasza nie dorosła jeszcze do takiego teatru i nie odczuwa potrzeby takiej sceny. Tymczasem dawajcie im dalej farsę, gdzie będą kozły i fikania, na pół nagi balet, kankanowe wycia, trochę zdawkowej, kuchennej czułostkowości, kupa frazesów na temat cnoty, moralności, rodziny, obowiązków, miłości i...
— Licz aż do dwudziestu...
— Jaka publiczność, takie teatry; jedno warte drugiego! — odezwała się Majkowska.
— Kto chce mieć tłum i chce nad nim panować, musi się pochlebiać i robić to, co ten tłum chce; dawać