Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mówił panu, żebym wróciła do Bukowca? Może napisał list do mnie?... — mówiła szybko. — Proszę pana o całą prawdę.
Grzesikiewicz się zaciął i posmutniał bardziej.
— Nie... ani mówił mi o tem, ani pisał przezemnie — odpowiedział ciszej.
— Więc tak bardzo mnie kocha i tak bardzo mnie pragnie ujrzeć?... ha! ha! ha! — zaśmiała się jakimś suchym spazmatycznym śmiechem.
— Czy go pani nie zna?... Umrze z pragnienia, a nie poprosi nikogo o szklankę wody. Kiedym odjeżdżał i powiedziałem mu gdzie jadę, nie powiedział mi ani jednego słowa, ale tak na mnie spojrzał, tak mi ścisnął silnie rękę, że go zrozumiałem zupełnie...
— Nie panie Andrzeju, nie zrozumiał go pan wcale. Ojcu nie chodzi o mnie, chodzi mu tylko o to, że cała okolica musi mówić o moim wyjeździe i wstąpieniu do teatru... Już tam Kręska nie próżnowała... Chodzi mu tylko o to, że mnie okrywają plotkami, że szarpią mu jego nazwisko; chodzi mu o to, że się musi wstydzić za mnie... chodzi mu o to, że chciałby mnie widzieć złamaną i żebrzącą u nóg swoich, żeby módz zadowolić swój instynkt nienawiści do mnie żeby mnie mógł, jak dawniej, męczyć i torturować. O to mu chodzi!
— Nie zna go pani!... Takie serca...
Przerwała mu prędko:
— Nie mówmy o sercach tam, gdzie one z jednej strony wcale nie wchodzą w grę, gdzie ich niema zupełnie, tylko waryactwo...