Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i cichem, ledwie odczuwalnem uczuciem tęsknoty, zaczynała nagle wrzeć w jej sercu.
Dzwonek zadźwięczał w przedpokoju.
Janka usiadła i czekała spokojnie. Słyszała otwieranie drzwi, głos Grzesikiewicza i Sowińskiej, wieszanie palta, łoskot przewróconej laski, a nie miała sił na tyle, aby się podnieść i wyjść naprzeciw gościa.
— Można? — zapytał głos z zewnątrz.
— Proszę — wyszeptała przez zaciśnięte obawą gardło, wstając z krzesła.
Grzesikiewicz wszedł.
Miał twarz jeszcze więcej opaloną i oczy jakby bardziej niebieskie. Musiał być wzruszony, bo szedł sztywno wyprostowany, jak skamieniała bryła mięsa, wciśnięta z trudem w surdut obcisły. Kapelusz rzucił prawie na kosz, stojący przy drzwiach i, całując Jankę w rękę, powiedział cicho:
— Dzień dobry pani...
Wyprostował się, powlókł oczyma po jej twarzy i usiadł ciężko na krześle.
— Zaledwie panią odszukałem... — zaczął głośniej i urwał nagle, a dla nabrania odwagi, chciał odsunąć krzesło, które mu tamowało ruchy, i pchnął je tak silnie, że się przewróciło.
Zerwał się rozczerwieniony i zaczął przepraszać.
Janka uśmiechnęła się, tak jej to żywo przypomniało ostatnią z nim rozmowę i niefortunne oświadczyny. I było mgnienie, w którem jej się zdawało, że to teraz właśnie ma się jej oświadczyć, że siedzą w saloniku zacisznym w Bukowcu. Nie umiała sobie wytłómaczyć