Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jadę tam tylko dla pani... — szepnął ciszej.
— Dla mnie?... — spytała, patrząc się na niego bystro, przejęta akcentem jego głosu i podrażniona nagłym przypływem niechęci, wprost pogardliwej do niego.
— Tak... przecież pani mogłaś już to poznać, że kocham panią... — powiedział, ściągając usta, które mu drżały i patrzył się na nią błagalnie.
— Tam tak samo mówią, tylko, że trochę lepiej grają! — powiedziała pogardliwie, wskazując na scenę.
Kotlicki wyprostował się, jakiś cień posępny przeleciał po jego końskiej twarzy i oczy błysnęły mu groźnie.
— Moje uczucie bierze pani za komedyę?... Przekonam panią, że to nie komedya, przekonam!...
— Dobrze, ale jutro na Bielanach — przerwała, podając mu rękę na pożegnanie i nucąc jakąś piosnkę, poszła do garderoby.
Kotlicki patrzał za nią pożądliwie, gryzł usta i burzył się ze złości.
— Komedyantka! — szepnął wkońcu, wychodząc z teatru.
— Jak on kłamał?... Dobrze, ale dlaczego on śmiał mi to powiedzieć?... dlaczego?... — myślała, oburzając się zwolna i zwolna uświadamiając sobie jego postępowanie od dnia imienin Cabińskiej.
— Kocha mnie!
I uśmiechała się z pewnem uczuciem upokorzenia i buntu jednocześnie. Czuła niejasno, że on temi oświadczynami ubliżył jej godności; ubliżył jej, choćby już tem