Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z jakim się przypatrywała czasami jej twarzy. Czuła tylko, że Sowińska, jakby czekała na co, lub upatrywała jakiej sposobności.
Janka prędko zauważyła sposób życia, jaki prowadzą jej koleżanki, ale nie oburzała się na nie, ani patrzyła z pogardą. Było to jej najzupełniej obojętnem, bo się patrzyła na nie, jak na przedmioty jakieś, a nie na ludzi i nigdy jej nie przyszło nawet na myśl, że ona mogłaby żyć tak samo. Za bardzo żyła tylko mózgiem i miała jeszcze pieniądze, nie zaznała ona jeszcze biedy teatralnej.
Jednego z takich płaczliwych dni Sowińskiej, Janka, wychodząc do teatru, chciała się jej zapytać, jak jest daleko do Bielan, gdzie miała jutro jechać z Mimi i całem towarzystwem.
Weszła do pokoju i stanęła zdumiona.
Sowińska klęczała przy otwartem kufrze, a na łóżku, stole i krzesłach leżały porozkładane części jakiegoś teatralnego kostyumu. Na ziemi leżały stosy pożółkłych zeszytów, w ręku trzymała fotografię młodego mężczyzny, o twarzy dziwnej, tworzącej trójkąt długi, wychudłej tak, że wszystkie kości policzkowe rysowały się poprzez skórę najwyraźniej. Czoło miał nadmiernie wysokie, rozszerzone w skroniach i głowę olbrzymią. Oczy ogromne patrzyły z białej twarzy, niby oczodoły trupie.
Janka popatrzyła się na wszystko i zaczęła:
— Wie pani, jadę jutro na Bielany z całem towarzystwem. Czy to daleko?...
Sowińska nie odpowiedziała, tylko zwróciła się do niej z fotografią i głosem przesiąkniętym bólem szepnęła: