Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

odpowiedział kwaśno i pobiegł do gromady aktorek, siedzących pod werandą i tworzących jasnemi, świeżemi sukniami niby bukiet przepysznie jaskrawy.
— Moja dyrektorowo, a to co za jedna? — zapytał mecenas, wskazując na Jankę, zasłuchaną w próbę.
— Adeptka.
— Dobrze jej z oczów patrzy. Twarz rasowa i inteligentna. Nie wie pani, co ona za jedna?...
— Wicek! — zawołała Cabińska na chłopaka, grającego w klasy na ogródku — idź i poproś tej pani, co stoi przy loży, żeby tutaj przyszła.
Wicek pobiegł, obszedł Jankę, zajrzał jej w oczy i powiedział:
— Stara tam prosi panią do siebie.
— Jaka stara?... kto?... — zapytała, nie rozumiejąc.
— Cabanowa, pani Pepa, dyrektorowa przecież!...
Janka podeszła wolno; mecenas przyglądał się jej uważnie.
— Niechże pani siada. Nasz kochany mecenas, opatrzność dobra teatru — rzekła Cabińska, prezentując.
— Orłowska! — powiedziała Janka krótko, dotykając wyciągniętej ręki.
— Przepraszam! — zawołał mecenas, przytrzymując jej rękę i odwracając dłonią do światła.
— Niech się pani nie boi!... Mecenas ma niewinną manię wróżenia z rąk — zawołała wesoło Cabińska, zaglądając przez ramię mecenasa w dłoń, którą oglądał.
— Ho! ho! dziwna! dziwna! — szeptał stary.
Wyjął z kieszeni małą lupę i przez nią przyglądał się liniom dłoni, paznogciom, stawom palców i całej ręce.