Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Cabińska się ubrała i miała już wychodzić, gdy zadzwoniono.
Niania poszła otworzyć.
Wtłoczył się nizki, dosyć otyły i niezmiernie ruchliwy jegomość.
Był to mecenas.
Twarz miał starannie wygoloną, złote binokle na małym nosku i uśmiech, jakby przyklejony do wąziutkich warg.
— Można?... dyrektorowa pozwoli?... Na minutkę, bo zaraz uciekam!... — recytował szybko.
— Ależ szanowny mecenas zawsze może...
— Dzień dobry! Proszę o łapkę... Ślicznie mi dyrektorowa wygląda!... Ja tylko w przelocie...
— Niechże mecenas siada, proszę! Naniu, dajno krzesełko panu!
Mecenas usiadł, binokle chustką przetarł, poprawił włosy mocno przerzedzone, ale niepokalanie czarne, przerzucił szybko nogę na nogę, mrugnął kilkanaście razy newralgicznie oczami, wyjął papierośnicę i podał.
— Doskonałe po prostu! Mam przyjaciela w Kairze; przysłał mi właśnie...
— Dziękuję!
Wzięła papierosa, obejrzała go uważnie i zapaliła z uśmiechem nieznacznym.
— Słowo honoru, egipskie oryginalne — zapewniał, pochwyciwszy jej uśmieszek.
— Rzeczywiście, doskonałe!
— Cóż tam dzisiaj gramy, kochana dyrektorowo?...