Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Może jeszcze co potrzeba?... Mam śliczne rzeczy i do tyjatru.
— Nie, już nie potrzebuję.
— Tanio sprzedom... na moje sumienie, tanio!... w sam raz do tyjatru.
— Nic mi nie potrzeba.
— Żebym tak zdrowa była, tanio!... Taki psi czas...
Złożyła do pudelka wszystko i przysunęła się bliżej.
— Może jabym... co zarobiła?...
— Kiedy nic nie kupię, bo mi nie potrzeba!... — odpowiedziała Janka już zniecierpliwiona.
— Tu nie o to chodzi!
Popatrzyła się na nią uważnie i zaczęła szybko szeptać:
— Ja znam ładne, młode mężczyzny... panienka wi?... bogate mężczyzny!... To nie mój fach, ale uny mnie prosiły... Uny same przyjdą. Bogate, śliczne mężczyzny.
— Co! co?!... — krzyknęła, zaledwie śmiejąc uwierzyć własnym uszom.
— Po co panienka krzyczy?... możemy po cichu interes zrobić!... a ja mam taki feler w sercu, co...
— Wynoś się, bo służby zawołam — krzyknęła, w najwyższem oburzeniu.
— Jaka gorącość!... Kupić nie kupić, potargować można. Ja znałam nie dziesińć takie same w początku, a późni, to uny Salkę w rękę całowały, coby je tylko zaprowadzić do kogo...
Nie skończyła, bo Janka otworzyła drzwi, schwyciła ją za kark i wyrzuciła na korytarz, a za nią poleciało natychmiast pudełko z towarem.