Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzie na horyzoncie sztuki dramatycznej — leciał pośpiesznie — zrobi się rumor, dziwowisko!... ludzi się porwie... dyrektorowie będą sobie wydzierać panią, a po jakim roku lub dwóch... teatr warszawski...
— Ależ, panie redaktorze, przecież nikt mnie nie zna; nikt jeszcze nie wie, czy mam talent jaki na scenę...
— Ma pani talent, słowo! Intuicya mi to mówi: zmysłom pani nie wierz, od rozumowań trzymaj się z daleka, rachunek wyrzuć precz, ale intuicyi wierz!...
— Chodź-no redaktor prędzej!... — zawołano na niego.
— Do widzenia! do widzenia!...
Przesłał od ust pocałunek, dotknął palcem ronda i wybiegł.
Janka wstała, ale taż sama intuicya, której zalecał słuchać, mówiła jej, aby jego słów nie brać na seryo.
Wydał się jej jakimś lekkim i za pośpiesznie sądzącym; ta obietnica wzmianek, artykułów, zapewnienia o talencie, wydały się jej dziwactwem. Twarzą nawet, ruchami i szczebiotem, przypominał jej Józia, słynnego w okolicach Bukowca motyla i blagiera.
Zaczął się drugi akt przedstawienia.
Przyglądała się, ale jakoś bez entuzyazmu, już ją nie porwał tak jak pierwszy. Była niezadowolona z siebie, że chłodła i nie mogła wpaść w ekstazę.
— Jakże się pani podoba nasz teatr?... — zapytała ją owa brunetka z chórów.
— Bardzo — odpowiedziała.
— Ba, teatr, to niby dżuma: jak kogo złapie, to już amen!... — szepnęła brunetka twardo.