Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiadała półgłosem sąsiadce, szczupła, ładna, ale o znużonej cierpieniem i biedą twarzy aktorka i zakręcała sobie grzywkę, karminowała usta posiniałe i ołówkiem nadawała wyzywający wyraz swoim zmęczonym bezsennością i łzami oczom.
— Hela! pytała się mnie dzisiaj twoja matka o ciebie...
— To chyba nie o mnie... Dawno matki nie mam.
— Nie gadaj!... Majkowska przecież zna was dobrze i widziała was razem na Marszałkowskiej.
— Majkowska mogłaby sobie kupić okulary, kiedy ślepa... Szłam wtedy ze stróżką do miasta.
Zaczęły się śmiać. Ta, co się tak wypierała matki, zgasiła swoją świecę i wyszła zirytowana.
— Wstydzi się matki. Co prawda, ale taka matka!...
— Prosta kobieta. Kompromituje przecież, mogłaby z czułościami nie wyjeżdżać przy ludziach!
— Jakto? matka może kompromitować córkę?... można się wstydzić matki?... — zawołała Janka, siedząca w milczeniu i słuchająca ciekawie tych strzępów rozmów, jakie ją dochodziły, ale dopiero ostatnie słowa oburzyły ją.
— Pani jesteś krowienta świeża, to pani nic nie wiesz — odpowiedziało jej kilka głosów.
— Można?... — zawołał jakiś głos męski z zewnątrz.
— Nie można! nie można! — zakrzyczały energicznie.
— Zielińska! twój redaktor przyszedł.
Chórzystka wysoka, tęga, szeleszcząc spódniczkami, przeszła przez garderobę.
— Szepska! wyjrzyj-no za nimi.