Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Hm!... masz pani głos... ładny głos... — rzekł i położył jej na kolanie swoją olbrzymią, czerwoną łapę, a drugą dolewał koniak do piwa.
Odsunęła się nieco, dotknięta nieprzyjemnie taką poufałością.
— Możesz pani dobrze stanąć... ja pani pomogę...
Wychylił kufel duszkiem.
— Jeżeli pan dyrektor łaskaw... szepnęła, usuwając się jeszcze więcej, bo ją owionął jego oddech gorący, przejęty alkoholem i wzrok jakiś mętny, obejmował niby uściskiem.
— Postaramy się o to... Ja się panią zajmę!...
I od razu, bez wszelkich ceregieli, których był zawsze przeciwnikiem, objął jej kibić i przyciągnął do siebie.
Odepchnęła go z taką siłą, że upadł na stół i dopadła drzwi, gotowa krzyczeć.
— Phi! zostań... Brzdąc jesteś głupi!... zostań!... Chciałem się tobą zająć, pomódz ci, ale kiedyś głupia, dymajże sobie chóry do śmierci!...
Dopił resztę koniaku i wyszedł.
Pod werandą siedział Cabiński z reżyserem.
— Ma jaki głos?... — zapytał pierwszy, który widział Jankę wchodzącą do gabinetu.
— Sopran?
— Ho! ho! coś niesłychanego prawie... alt!
Janka siedziała z godzinę w gabinecie, nie mogąc się uspokoić i nie mogąc przyciszyć oburzenia i złości, która ją przejmowała tak gwałtownie, że chwilami gotowa była iść za nim i czembądź, co spotka na drodze, rozbić mu głowę i bić... bić do śmierci!