Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szłe królestwo, jakby chcąc się przekonać, czem jest, co zawiera w sobie?... a że było blagą, szychem, kłamstwem, komedyą — nie dziwiła się jakoś temu; widziała nad tem wszystkiem rzecz wyższą nieskończenie — sztukę.
Scena jeszcze nieustawiona, była słabo oświetloną. Przechodziła ją po kilka razy krokiem posuwistym, jak heroina; to znowu lekkim, pełnym wdzięku i powiewności dziewczątek, albo prędkim, gorączkowym, takim, co to ze sobą niesie śmierć, przekleństwo, zniszczenie — i twarz jej odpowiednio się układała, oczy gorzały płomieniem Eumenid, burz żądz, walki, lub rozpalone nastrojem miłości, tęsknoty, niepokoju, paliły się, niby gwiazdy w noc wiosenną.
Przeobrażała się bezwiednie, pod wpływem przypominania sobie sztuk i ról, że zapomniała o wszystkiem, nie zważając na posługaczy, chodzących obok niej.
Czuła się w tej chwili pochłonięta świętym ogniem sztuki; ten dreszcz, taki znany wszystkim prawdziwym artystom, przenikał ją na wskróś...
Skupiała się w tej jedynej szczęśliwości dusz wyższych, jaką daje zatopienie się w ekstazie, w kontemplacyi idei lub wrażeń...
— Tak samo mój Oleś robił... tak samo! — powiedział ktoś cicho w kulisie, od strony kobiecych garderób.
Janka zatrzymała się zmieszana i podeszła bliżej.
Stała tam jakaś kobieta, średniego wieku i wzrostu, o suchej twarzy i surowem spojrzeniu.
— Pani się zaangażowałaś do nas? — zapytała