Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przeszła obok dyrektora i przyjrzała mu się pobieżnie. Zobaczyła tylko dużą twarz o bladości anemicznej, z sinawemi plamami, niezbyt sympatyczną.
Kilku aktorów, stojących obok niego, sprawiło na niej wrażenie ludzi pięknych.
Zobaczyła w ich gestach, twarzach wygolonych, śmiechach swobodnych, coś tak wyższego od znanych dotychczas mężczyzn, że z pewnem skupieniem wsłuchiwała się w ich głosy.
Scena odsłonięta, zaległa mrokiem, ciągnęła jej oczy swoją tajemniczością.
Widziała po raz pierwszy teatr z blizka i aktorów nie na scenie. Teatr wydał się jej niby świątynia grecka, a tych ludzi, których profile miała przed sobą i których dźwięczne głosy słyszała co chwila, wzięła za prawdziwych kapłanów sztuki, o jakich marzyła nieraz.
Oglądała to wszystko po raz pierwszy i oczyma entuzyastki.
Czuła się bardzo zadowoloną już tem, że mogła oddychać powietrzem prawdziwego teatru.
Rozglądała się ciekawie po wszystkiem, gdy nagle zobaczyła, że ten sam garson coś szepce do dyrektora i nieznacznie wskazuje na nią.
Przeszedł ją jakiś dreszcz obawy, dziwnej i denerwującej; nie patrzyła już, czując, że ktoś idzie do niej, że jakieś spojrzenia ciążą na jej głowie i okrążają jej postać.
Nie wiedziała jeszcze, od czego zacznie, co powie, jak to zrobi, a czuła, że musi się rozmówić.
Podniosła się, gdy zobaczyła Cabińskiego przed sobą.