Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tam nie dotknęła ziemi stopa tyrana — zawarczał namiętnie. — Dobrze radzisz, ale co będzie potem, kiedy dojdziemy pod góry?
— Potem, zapomną co słyszeli, a pójdą na lep nowych obietnic i znowu dadzą się poprowadzić dalej. Muszą być oszukiwani, dla ich szczęścia…
— Masz łeb płodny fortelami. — Podziw w nim wstał, graniczący z lękiem.
— Każde z wolnych musi mieć swój rozum, nie żyjemy z ludzkiej łaskawości.
— Trzeba stąd ruszać, gdyż tutaj wkrótce rozpoczną się burze i ulewy.
— Lecę przyśpieszać porę wymarszu. Czy ufasz swoim?
— Psom! Jak sobie. Widziałaś, jak całą drogę byli wierni i oddani.
— Daj baczenie na te chłopskie kundle, one coś knują przeciwko nam…
— Przywidzenia, najwierniejsi z wiernych. Toć i owczarki nie dają ci przystępu do owiec.
— Jeszcze się taki nie ulągł, któryby potrafił mi wzbronić! — zaskamlała wyniośle. — Widziałam jak po nocach coś kręcą się między gromadami, coś wyszczekują cicho.
I z tem poleciała, zasię Reks pobiegł na skalisty występ, wiszący nad pastwiskami, i, rozciągnąwszy się, patrzył dokoła.
Podgórze, niby zielona, olbrzymia płachta, przerośnięta drzewami, staczało się w niezmierzoną dolinę, przytrząśniętą złotawym brzaskiem.