Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko. Nieufność rosła coraz większa i z dnia na dzień. Jakaś niewidzialna a coraz głębsza przepaść otwierała się pomiędzy niemi. A przecież nażerali się znowu dosyta. Sprawdzał jak im się wypełniały zapadnięte boki, jak skóry zaczynały połyskiwać, a grzbiety im się prostowały. Nawet głosy nabierały donośności i mocy. A równocześnie było coraz więcej wyrzekań. Dosłyszał je którejś nocy, gdy pod osłoną mgieł przemykał się wśród nich. Świnie, używające na orzeszkach, leżących pod cedrami, chrząkały leniwie.
— Cóż to za żarcie! gorzkie jak piołun, zgniłe. Och, kartofle z osypką, kartofle!
— Albo te trawy — rżał jakiś drygant — jakby się gryzło osty, parzą w gębie…
— Co jabym dał za miarkę owsa lub wiązkę siana.
Krowy, ledwie widne z bujnych traw, pojękiwały również.
— Taka pasza, żresz cały dzień, a wymiona puste i brak sił. Och! buraczane liście, makuchy, kłak suchego siana! To były uczty nad ucztami.
I spróżniaczone woły, o brzuchach jak beczki, wyrzekały płaczliwie.
— Schylaj się cały dzień, skub trawkę za trawką, a wieczorem kałdun pusty, grzbiet obolały i jeszcze gnaj szukać wody. Na psa mi taka wolność. Nie dla nas takie szczęście. Szło się do gotowego, już zdaleka żłób pachniał obrokiem.
Nawet te głupie owce wybekiwały nieustannie, że im było za gorąco w tych wełnach wciąż narastających, a z których nie miał ich kto ostrzyc.