Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i podpasą się, zbiorą siły, trawy wszędzie gęste. Ale widziałem dużo tłustych, ciężkich ptaków po polach, prawie same lecą w kły, stad trzeba oszczędzać, zostało ich tak niewiele. — Rzucił jakby odniechcenia.
— Nie lubię ptaków, kłopot z obdzieraniem pierza i zostają ślady.
— Mamy już niedaleko, za temi górami. — Spojrzał na szczyty, majaczące w mrokach.
— My je przejdziemy, ale jak sobie poradzą rogi, kopyta i racice.
— Pójdziemy dolinami. Żórawie nas przeprowadzą.
— Co im tam góry czy morza, przelecą. Czy stada zechcą iść dalej?
— Nie chciałyby iść dalej, teraz, kiedy już tak blisko do raju! — Zdumiał się.
Zwinęła się w kłębek, zdając się zasypiać.
Księżyc wytoczył się na ciemne niebo, lodowe szczyty jakby przygasły, ziemię zaczęły oprzędzać srebrzyste mgły, cichość zalewała świat, tylko dalekie, nieustanne bicie fal stawało się jakby rytmicznem, mocnem uderzeniem serca. Reks nie mógł zasnąć, zbudziły się w nim jakieś trwogi.
— Takim obieżyświatom niebardzo można dowierzać. — Warknęła niespodzianie.
Właśnie był rozważał żórawiane wskazówki i opowiadania.
— Tym niebieskim latawcom wszędzie dobrze. I co oni mogą wiedzieć o ziemi?
— Co oni mogą wiedzieć o naszem życiu — ziewnęła jakby znudzona. — Skrzydła wyniosą ich