Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Macie szczęście! — Warknęła z uznaniem.
— Mamy rozum, żeby się nie pchać tam, gdzie już drudzy giną.
Podpełzła bliżej koni, ale któryś trzasnął kopytami i rżał brutalnie.
— Poszła precz, suko, nie włócz się tutaj, bo zatratuję.
I rogate przyjęły ją nieprzychylnie, gdyż jakiś buhaj zagroził jej rogami.
— Chcesz komu flaki wypuścić? — Masz dosyć naszego mięsa w borze!
— Jakże mało z was pozostało, jak mało! — Ubolewała tak szczerze i przeciągle, aż te skowyty rozlegały się płaczliwemi echami.
Buhaj podniósł ciężki łeb i wybuchnął potężnym a wzgardliwym rykiem.
— Pioruny nie biją w chwasty; takie parszywe skóry, jak ty, ocalają się nawet z potopów. Precz żebyś nam tu nie śmierdziała!
Zawyła w odpowiedzi — klacze jęły się zrywać, rżeć trwożnie i bić kopytami.
— Głupie mięso. Macie szczęście, nie jestem głodna. — Warknęła wspaniałomyślnie.
Było już ciemno, kiedy powróciła do Reksowego legowiska, z jakiemś ułowionem mięsem jeszcze ociekającem krwią. Zabrali się wnet do żarcia. Długą chwilę tylko gnaty trzeszczały i słychać było żarłoczne chłeptania. Wreszcie Reks, nasycony, oblizując się smakowicie, jął rozpowiadać o żórawiach.
— Zostaną nad wodami do odmiany księżyca i przylotu bocianów. Tymczasem i nasi odpoczną