Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— One się ciebie boją, zostań i czuwaj.
— Nie pamiętam nawet smaku ich mięsa. — Zadyszała wzgardą i, wskazawszy mu kierunek, wiodący do nich, poleciła rozejrzeć się w leżących stadach.
Z nieprzeliczonych gromad, jakie się zbuntowały przeciwko człowieczemu jarzmu i poszły szukać wolności, widniało zaledwie tysiące niedobitków.
Zaiste, pierwszy raz w życiu litość targnęła jej wilczem sercem, gdy się przyjrzała tym wynędzniałym szkieletom, leżącym bezwładnie.
— Gnaty, same gnaty i dziurawe skóry! — Zaskomlała współczująco.
Roztkliwił ją również widok owiec; leżały pod cedrami.
— Uratowane, i jak, jak? — Troskała się, podpełzając nieco bliżej.
— Nie wiemy! Nie wiemy! Rozbeczały się, uciekając pod opiekę baranich rogów.
I świńska gromada zdawała się być w całości. Rozwalały się na piaszczystych brzegach strumienia. Na widok wilczycy jęły się podnosić groźne ryje, trwożnie zastrzygły kłapiaste uszy, a okrągłe, mądre ślepia wpierały się w nią z lękiem.
— Nie myślałam, że was jeszcze zobaczę. I prawie wszyscy ocaleli!
— Bo lecieliśmy, jak zwykle, na końcu, przecież nie mamy końskich kulasów.
— A jak się zaczął bór walić i sypać, tak my ostrożnie i wolniutko stronami.
— Nam pilno tylko do koryta! Do śmierci nikomu się nie śpieszy.