Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piachem, sypiącym się ze wszystkich stron. Spływał bez szelestu niezliczonemi rudemi kaskadami, zasypując całe gromady. Mieli go po kolana, potem sięgał już brzuchów a wkońcu jeno łby szamotały się gwałtownie w rdzawych kurzawach. Tysiące zostało żywcem pogrzebanych, a pozostali, wstrzymując nawet dyszenia, przemykali się noga za nogą, w śmiertelnej trwodze wymijając każde drzewo zosobna.
Wiódł ich jeno instynkt i żórawiane klangory, śpiewające o każdem świtaniu gdzieś wysoko nad borami, że wkońcu, przed śmiertelnie umęczonymi otworzyły się zielone, ogromne podgórza, skąpane w jasny, radosny dzień. Świeciło słońce, przewiewał upajający wietrzyk, chwiały się soczyste trawy, gęsto znaczone kwiatami, słodko bełkotały niezliczone ruczaje, olbrzymie cedry rozścielały łaskawie aksamitne cienie, cisza nagrzanego popołudnia dzwoniła nieustającym brzękiem owadów.
Podgórze staczało się łagodnie w dolinę, ledwie objętą oczami, z której jakby wyrastały te góry olbrzymie, do których ciągnęli od tak dawna. Lodami okryte szczyty skrzyły się w słońcu jakoby srebrzystemi pochodniami. Zbocza, odziane w zieloną szatę lasów i pocięte białemi smugami wodospadów, postrzępione dzikiemi pędami nagich skał, dawały obraz pełen majestatu i wielkości. Zasię zboku, z lewej strony polśniewała nieogarniona modra gładź morza. Powietrze drgało rytmicznem biciem fal.
Długo pozostali ślepi na te wszystkie cuda; i długo jeszcze, przepełnieni zgrozą wyniesioną ze śmiertelnej walki, leżeli z łbami przywartemi do ziemi, wyczer-