Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

osłabł — ginął, kto pozostawał w tyle, również przepadał. Śmierć ze wszystkich stron wyciągała nieubłagane pazury.
Dla słabych nie było miłosierdzia ni litości.
I wszystko jakby się sprzysięgło na ich zgubę.
Prawie każdy dzień pastwił się nad niemi a coraz okrutniej.
Zapłaciwszy bowiem krwawy okup za górskie przejścia, wpadli niespodzianie w szeroką strefę lodów, śniegów i ustawicznych burz.
Nocami z pod śnieżnych tumanów i wskroś lodowatych wichrów wydzierały się żałosne jęki marznących. Zasię i dnie nie stawały się litościwsze: przemarzłe słońce zielonkawą, lodowatą źrenicą patrzyło na te trupie, zdychające korowody, jakie się wlokły wskroś rozszalałych śnieżnych odmętów.
A kiedy i te przezwyciężyli, zastąpiły im znowu drogę jakieś niebotyczne, pomarłe bory. Stały zwarte, ogromne, prawieczne, i pod ich sklepieniami leżały rude mroki jakoby dnia ożenionego z nocą. Stały proste, niebosiężne, podobne kolumnom, uczynionym z czerwonej miedzi, a zbutwiałe już od niepamiętnych czasów. Były jeno próchnem, trzymanem w swoich kształtach przez wieczysty bezruch i wieczyste milczenie śmierci. I ziemia pod niemi leżała martwa, pokryta trupiemi liszajami porostów. Ale najstraszniejszem było, że za każdym głośniejszym rykiem, za każdem uderzeniem a nawet za każdem mocniejszem stąpnięciem — bór się rozpadał i walił. Niebosiężne kolumny rozsypywały się w zetlałe próchno. Zaczęła się rozpaczliwa, głucha walka z tym miałkim, trupim