Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A góry, połyskujące srebrzystemi majakami śniegów i lodów, były wciąż niedościgłe i jednako dalekie. I ziemi jakby nie ubywało pod stopami. Stada szły niestrudzenie i tak szeroką falą, że mogło się wydawać jakby zarówno wszystko się z niemi poruszało, jakby niósł ich przeolbrzymi korab wskroś pustek wszechświata. Bowiem niczyje oczy nie potrafiły się rozeznać w tej monotonji jednakich wzgórz, jednakich drzew, jednakich rzek i jednakiej szarzyzny dni, nieba i ziemi, jakie przechodzili. Nie wiały wichry, nie padały deszcze, nie doskwierało słońce, nie kąsały mrozy. Dnie za dniami spływały tak sobie podobne jak ziarna rozsypującego się różańca. Dawało to niekiedy wrażenie, jakoby stali w miejscu pomimo ciągłego posuwania się naprzód. Aż stało się, iż ta monotonność przerobiła wszystkich na swój obraz doskonałej szarości, milczenia i martwego spokoju. Pomilkły spory; ustały zwady i przeciwy. Nie było szamotań, ryków, ni żałosnych beczeń. Zacierały się nawet przyrodzone różnice. Jednaka dola tak ich wewnętrznie upodobniła, że się już nie rozeznawali pomiędzy sobą. Źrebięta wędrowały z wilkami, maciory szukały ciepła w chłodne noce pod brzuchami krów, cielęta szły obok ogierów, a stare woły wlokły się ze spuszczonemi łbami razem ze świniami. Stali się jedną olbrzymią istnością o jednem tylko czuciu i pchaną naprzód jednakim instynktem. Nawet bowiem wspomnienia nie wytrącały nikogo z tej żelaznej równowagi. Co było kiedyś — dawne życie, ludzie, dawne smutki czy radości, sczezło w pamięci, niby zeszłoroczne badyle na ugorach, i rozsypywało się w pyły.