Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potworny lęk odbierał resztki przytomności. Rozdrażnienie, wzmagające się co chwila, doprowadzało już do szaleństwa; tu i owdzie zahuczały głosy wściekłości, kopyta orały ziemię i biły wściekle, a nagły, niepohamowany gniew rzucał jednych na drugich. Tratowano się i rozbijano bez powodu. Budziły się dawno zapomniane urazy i pretensje. Każdy czuł się pokrzywdzonym i mścił się na drugich. Dziki, swarliwy zamęt ogarniał obozowisko, a nadomiar złego, nieprzeliczone ciągi drapieżników zaszumiały nad łbami. Całe chmury kruków, sępów i orłów nadciągały z północy i, krążąc coraz niżej, krakały, wypatrując żeru. Niekiedy spadały stadami na leżących pojedynczo, rozdzierając ich w mgnieniu oka. Nie obawiały się kopyt, ni rogów. Dopiero wilki dały im skuteczną odprawę, ale obsiadły wszystkie drzewa, krzaki i wzgórza, wyczekując cierpliwie sposobności.
Słońce wyniosło się nagle z za gór, ogromne, czerwone, niby oko wyłupane i krwią ociekające, wszystek świat stanął w łunach i w milczeniu.
Owce rozełkały się niemilknącym bekiem, reszta stała w niemym podziwie.
— Beczą jak głupie — zawyrokowały zniecierpliwione krowy, odwracając się od słońca.
— Ledwie się zagrzałem a tu dźwigaj znowu gnaty — wyrzekał stary wół, Srokacz — pokazują dzień a potem go schowają. Wielka mi rzecz słońce!
— Nie widziały zadki słońca, ogorzały od miesiąca — urągała jakaś maciora.
— Dają słońce, a gdzie pasza, gdzie świeża woda, gdzie obory?