Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Będzie wyżerka, reszta skruszeje na mrozie! — Chwalił się przed księżniczką, rozpalając przed jamą duży ogień.
Najadał się już dosyta i wysypiał, odzyskując utracone siły, ale i coraz lękliwiej rozmyślając o dalszej wędrówce. Mrozy bowiem wzmagały się z dnia na dzień, i szrony grubości największych gradów pokrywały stepy puszystą wełną, zapadającą się pod nogami. Stopniowo też zamarzały bagniska i marły oczy żywych wód, przysłaniane bielmami lodów, i coraz mniej przylatywało ptaków. Dnie otwierały się niby groby rozpraszające posępne, gromniczne światło w tych okropnych cichościach obumarłej ziemi. Przez gęste, skołtunione mgły przesączały się krwawe brzaski słońca, niby umęczone spojrzenia konających oczów. Zmierzchy opadały nagle czarnemi, nieprzeniknionemi kirami. Zaś noce pokazywały się fantastyczną baśnią — prawie czarne niebo zasypane srebrzystym piaskiem gwiazd grało miljardami skrzeń, migotów i cichych, lodowatych błyskawic, wyżerających oczy: wszystko stawało się jednem morzem rozdrganej światłości. Którejś takiej nocy, gdzieś niedaleko rozległy się jakieś złowrogie wycia.
— A może to wilki? — pomyślał Niemowa. — A może to Kulas ze swoimi? Raźniej byłoby nam powracać. — Ucieszył się niezmiernie i, łowiąc chciwie zbliżające się odgłosy, pomimo straszliwego zimna wdrapał się na wyniosły brzeg, żeby się rozejrzeć po stepie. Jakoż dojrzał sznury cieniów, posuwających się ku rzece, a na przedzie umykającego olbrzymiego jelenia, który, położywszy rogi na grzbiecie, pędził jakby ostatkami sił, potykając się coraz częściej, aż do-