Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Powitał je ryk powszechnego wzruszenia. Wszystkim cierpieniom zamarzył się kres, a wszystkie zgorączkowane oczy widziały już za temi niebotycznemi szczytami — wolność i szczęście. Radość skrzepiła serca ufnością. Ścichły narzekania. Fala gorącej nadziei przepełniała serca. A przytem powiały chłodniejsze wiatry i dnie przyszły znaczniej ostygłe, a ogromna rzeka płynąca w głębokich brzegach pełna była lodowatej, czystej wody. Straszył tylko step rozciągający się dokoła niby stół nieobjęty, poznaczony tu i owdzie zsypiskami zwietrzałych skał, grupami drzew i zaroślami ciernistych krzaków. Rdzawą i spękaną ziemię pokrywały trawy podobne do szarych, splątanych liszajów i niskie, krwawe mchy. Jakieś nieznane zwierzęta przemykały się płochliwie, a nocami chłodnemi z upragnionych słodkich snów budziły głuche, straszliwe ryki podobne do grzmotów podziemnych. Bały się ich wilki, i psy przed niemi chroniły się pomiędzy rogatych. Ale żadne ze zwierząt nie dojrzało już człowieka, nawet ptaki krążące wysoko nad ziemią. I ani śladu siedzib, ni dróg, ni nawet zapachu dymów. Otoczył ich świat zupełnie nowy i straszny przez swoją obcość.
Przyszły głody, zbrakło zapasów gromadzonych przez ludzi, musieli się żywić twardą jak szczecina trawą i kolczastemi roślinami gorzkiemi, niby piołuny.
— Niema łąk! Niema kartofli! Niema zboża! Niema koniczyn! — Zajęczały stada.
Bezgraniczne zdumienie rodziło w nich przestrach niepokojący. Nie pojmowali tego. Byli pewni, że wszędzie zebrane są zapasy niewyczerpane i przeznaczone dla nich, a których im wzbraniała nikczemność człowiecza.