Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skiej kuchni zimowemi wieczorami — o zaczarowanych księżniczkach, rycerzach i ludziach przemienionych w drzewa i zwierzęta. — Zaklęta! Żeby tylko trafić na to potrzebne słowo, powiedzieć je, a wnet ożyje — snuł gorączkowo, wyobrażając sobie, jak to ją odczaruje i zaprowadzi do króla, ojca, który mu ją potem da za żonę i będzie w złocie i srebrze chodził, będzie panem większym od swego dziedzica. I tak marząc, zasnął. Coś jeno krzyczał przez sen i zrzucił buty, gdyż go strasznie piekły, ale o świcie zerwał się na równe nogi.
— Zaklęta! Żeby tak trafić na to słowo! — kłopotał się, przyglądając się śpiącej.
Jakiś krzyk podniósł się nad stadami i grzmiał coraz rozgłośniej i potężniej.
— Żórawie! Żórawie! — wrzały głosy jakby wszystkiej ziemi.
Jakoż od strony zachodniej głośniały z minuty na minutę przeciągłe klangory, a potem zaczęły kołująco opadać coraz niżej olbrzymie żórawiane klucze. Krążyły jakiś czas nad stadami i, sterując groty swoich kolumn na wschód, wzbiły się w błękity i popłynęły, jękliwemi głosami znacząc swoje podniebne szlaki.
Wszystkie stada ruszyły za niemi w jakiemś uroczystem skupieniu.
Fala na wiele mil szeroka potoczyła się z dzikim szumem wskroś pól i lasów, wskroś miast i wiosek, pozostawiając za sobą jeno stratowane pustki, ciszę i śmierć.
Kraj stawał się górzysty i suchy; wyniosłe, dalekie jeszcze szczyty grające śniegami w słońcu, przepa-