Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Będziesz jeszcze skamlał o kawałek chleba proszalnych dziadów, ty psi królu.
— Czemuś nie został w domu z osłem? Byłaby w sam raz dobrana para.
— Pewnie, że kto się zadaje z plewami, tego świnie zjedzą — odpowiadał płaczliwie.
— Wejdź na drzewo i zobacz czy się nie palą lasy przed nami. Ptaki stamtąd uciekają i zalatuje swąd spalenizny. — Rozkazywał.
— A poślij wrony, niech zobaczą — upierał się, wyłażąc jednak z barłogu.
— Prędzej, ludzki pomiocie, pókim dobry! — zawrzał zniecierpliwiony.
Chłopak niby wiewiórka wdrapał się na niezmierzonej wysokości drzewo, a że oczy miał jastrzębie, na wiele mil widzące, jął krzyczeć co zobaczył.
— Pali się las, ogień posuwa się ku nam, nie przejdzie, przegradzają szerokie błota.
— Trzeba będzie obejść stronami. Co tam za lasem?
— Żółto, może piachy, a może zboża i dużo małych gór.
— Nie szczekaj o tym ogniu nikomu; stada płoszą się byle czem, a mamy drogę jeszcze daleką.
— Kiedy wyruszamy? — zesunął się z drzewa na ziemię.
— Żórawie mają nas przeprowadzić przez góry, lada chwila mogą nadlecieć.
— Za parę dni wszystko będzie już wyżarte do korzeni. Z drzewa widać jeno stratowane pola i w rzekach a stawach samo błoto. Do gór trafimy i bez żórawiów.