Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naprzód, zapełniając doły własnemi trupami, zalewając ognie własną krwią i moszcząc doliny swojemi kościami.
I płynęły dalej, niczem niewstrzymaną, przeogromną falą.
Zrozpaczeni ludzie wystąpili zbrojnie, usiłując armatami i karabinami rozbić tę straszną nawałę i powstrzymać. Zawrzał nieprzebłagany bój. Armaty grzmiały cały dzień, ryjąc w stadach długie i głębokie brózdy. Karabinowe salwy sypały się gęstym, śmiercionośnym gradem. Dymy zakryły ziemię i słońce. Jęki konających biły pod niebo. Powstało zamieszanie: dymy, nieustające błyskawice wystrzałów, huczących jak gromy, jęki rozdzierające i ryki pogubionych w zgiełku tak przerażały, że zaczęto przystawać, cofać się, kłębić i deptać jeden drugiego. Coraz gęstsze trupy zaściełały ziemię, coraz celniej strzelały armaty i kohorta jakichś olbrzymów rąbała strasznemi toporami.
Wtedy Rex na czarnym ogierze, przelatując jak wicher pobojowisko, zawył dziką pieśń śmierci lub zwycięstwa. Odpowiedział mu wstrząsający ryk zapału i nienawiści, a po chwili zwarte na mur falangi, głuche, ślepe i rozsrożone — uderzyły.
Resztki nieprzyjaciół pierzchnęły w nieładzie i popłochu, kryjąc się po drzewach, górach i zamykając w obronnych miastach. Całą ludzkość ogarnęła beznadziejna rozpacz.
Zwycięskie stada, przemęczone strachem i niepokojami bitwy, rozłożyły się na pobojowiskach, obojętne i głuche na śmiertelne chrapania i ryki konających. Jeno tu i owdzie jakieś luźne kupy byków, macior, wilków i psów rozdzierały napotkanych ludzi, pastwiąc się