Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

byków; ciągnęły posępne woły, a pod ich opieką niezliczone kierdele owiec z baranami na bokach. Na samym końcu tłoczyły się świnie ze staremi maciorami na czele.
Psy były wszędzie tam, gdzie potrzeba było porządku i posłuszeństwa.
Wilki ciągnęły na ostatku, poganiając opieszałych wyciem i kłami.
A gdzieś za wszystkiemi wlokły się stada przeróżnych maruderów, pomiędzy któremi przewijały się rude kohorty lisów, kun i łasic.
Szły niestrudzenie aż do ciemnej nocy i padły na odpoczynek, gdzie kto stał, ze znużenia i wrażeń nawet nie czując głodu, ni pragnienia.
O świtaniu wyjadły wszystko, co było na polach, w stertach, a nawet i w sąsiekach, wypiły rzeki, aż do błota i ruszyli dalej. Posuwały się już znacznie powolniej, lecz z jednakim uporem szaleństwa, z oczami utkwionemi w dalekie szczyty gór, parły się niepokonanie coraz dalej, na wschód, na wolność.
I tak przechodziły dnie za dniami, w trudzie i w nieopisanych znojach upałów.
Napróżno biły na trwogę dzwony wszystkich kościołów; napróżno ludzie probowali powstrzymać burzę pustoszącą świat, napróżno zabiegali drogę, przekopując pola, zalewając doliny, paląc lasy i sypiąc szańce nastroszone ostrokołami — falangi toczyły się z jednakim spokojem, nie dbając o śmierć ni rany ponoszone przy przezwyciężaniu przeszkód. Wzmagała się tylko wściekłość na dawnych tyranów, budziła się pamięć krzywd i poczucie wolności, że z rykiem gniewu rzucały się