Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a równocześnie wzbierała w nim jakaś bojaźliwa cześć dla człowieka. W tych chwilach wspominań wyrastali przed nim do nieograniczonej potęgi. Im więcej się od nich oddalał, tem stawali się zgoła już nie do pojęcia, jak słońce, jak góry, jak zimno i jak niebo.
— Czemże my przy nich? Czem? Stadem popędzanem niezaspokojonym nigdy głodem, niezliczoną kolonją mrówek, snującą się pod ich miażdżącemi stopami.
Zadygotał przed przepaścią nagle rozwartą i zionącą mroźnym tchem śmierci.
— Nikt jej z nas nie przekroczy! Nikt! Smutek śmiertelnie pokrzywdzonego, smutek żaby podnoszącej oczy na przelatującego orła ścisnął mu serce lodem rozpaczy.
I długo szukał przyczyn tej okrutnej nierówności. Protestował przeciwko niej, jakby głosem wszelkiego pokrzywdzonego stworzenia, głosem wszystkiego świata. Aż wkońcu zdało mu się, że znalazł jedyny sposób zasypania tych przepaści.
— Już wiem, wiem! — wbijał w siebie odkrytą prawdę. — Nie trapi ich codzienna troska o istnienie, bo na nich pracuje tysiące tysięcy naszych pokoleń, pracują wody, powietrze, słońce, ziemia i cały świat. To jest kamień węgielny ich potęgi. Odebrać im niewolników, a skończy się ich wielkość. Zostaną bardziej nędzni i bezbronni, niźli my. Wtedy zapanuje doskonała równość! — warczał triumfalnie.
— Dopóki człowiekowi nie odbierzesz rozumu — nic mu nie odbierzesz, bo zawsze sobie poradzi! — zabełkotał wyniośle Niemowa i znowu zasnął.