Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na barłóg i zasnął, budząc się jednak co chwila, za każdym głośniejszym poszumem wichury, gdyż słyszał w nich przeciągłe wycia wilków, krakania i dalekie, dalekie ryki niedźwiedzi…
— Jeden zabity a ilu jeszcze zostało? — Z tem uciekł w pole, żeby się przespać.
Potem — już kiedy odpoczął i nieco się uspokoił, rozesłał gońców na wszystkie strony z przypomnieniem o dniu zbierania się na dworskich pastwiskach pod lasem.
Miało to być w niedzielę, po południu, kiedy zadzwonią po kościołach.
Pod grozą przeróżnych obaw czekał na tę chwilę z największą niecierpliwością.
— Na wolność! Pod słońce! Daleko! Daleko! — majaczył we snach i na jawie.
A te parę ostatnich dni wyczekiwania spędził w dręczącem podnieceniu. Gorączka rzucała go z miejsca na miejsce. Kręcił się bez celu po ruinach. Wybiegał w pola, to wczołgawszy się w gąszcza lasów, godzinami węszył i wypatrywał z ledwie pohamowanym niepokojem. Nadomiar złego i noce nie przynosiły mu odpocznienia, gdyż jakby z rozmysłem sowy i puhacze krzyczały z drzew takie nowiny o gniewie puszczy, że aż zamierało serce i kły szczękały ze strachu. We dnie znów wrony, unosząc się nad ruinami, nie przestawały złowrogo krakać. I coś musiało się tam dziać w głębiach i mrocznych pustkach, bowiem wysłańcy, posyłani na zwiady, przynosili trwożne wieści o jakichś tajemniczych zebraniach wilków i lisów. Zdarzało się też dojrzeć stada jeleni przebiegających niedaleko ruin. I dziki przedeptywały sobie ścieżki do pól również nie-