Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Skrzepiony taką gotowością, zaczął oblatywać stajnie. Odważnie wczołgiwał się do zagnojonych, ciasnych i dusznych komór, gdzie więziono końską zbieraninę, spędzoną wypadkiem, gdzie głód, bat i praca zrównały wszystkich w niedoli.
Ale trafiał na tłuste, proboszczowskie klempy, które ani słuchać nie chciały, bo jegomość co dnia im dawał po kawałku cukru lub chleba. Były i wypasione chłopskie mierzynki, śniące jeno o szaflu kartofli z osypką. Reszta to były jeno końskie łachmany, kupy potrzaskanych gnatów i podartych skór, — wywłoki koślawe i poodbijane do żywego mięsa, ślepe, pełne gnijących ran, ze łbami kościotrupów, prawdziwie hyclowski towar, dogorywająca padlina, wspaniały obraz ludzkiej podłości.
Kiedy Rex skończył, — odpowiedziały mu łzy, spływające z zaropiałych ślepiów i przesmutne rżenia, podobne do rozdzierających szlochów.
— Zapóźno! Dla nas niema już ratunku, niema nawet nadziei! Nie dziś, to jutro rozwloką nas wilcy i wrony rozdziobią! Przeklęte niech będzie życie!
Ale odnajdywał po stajniach większych gospodarzy i jaśnie pańskie resztki, w tych przemówiła szlachetna krew, dały się porwać nadziejom, pamięć dawnego życia rozprężała zastygłe kości, a posmak wolności słodszym był, niźli owies.
— Prowadź! Prowadź! — rżały gwałtownie i, dumnie podnosząc wynędzniałe łby, chwytały nozdrzami powiewy wiatrów,
— Pamiętam świat szeroki — rżał, stary siwy ogier. — Przepływałem morza! Kopytami podgarnia-