Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chu nie śmiał mu bronić wstępu. Rex wyłożył mu swoje zamiary. Stary pies, po dłuższem rozważaniu, zawarczał.
— Wyprowadź wszystkich, to się ludzie powściekają ze złości. Przecież wszystkich jednakowo żre nędza, baty i praca!
— Wszystkie rogi, wszystkie kopyta i wszystkie ryje? — Zdumiała go taka perspektywa. — Ale czy zrozumieją i pójdą? — Powstały w nim głębokie wątpliwości.
— Kto nie pójdzie, niechże zdycha pod batami, przecież będzie musiał pracować za tych, którzy odejdą. Trzeba im to wyłożyć. Daleka droga?
— Za góry i za morza, tam gdzie zimują żórawie, daleko, daleko…
Kruczek zerwał się, aż mu zabrzęczał łańcuch, i gniewnie warknął.
— Mówili żeś wściekły, ale widzę, żeś tylko głupi. Wynoś się!
— Gadaj do baraniego łba. Lej świni miody a będzie przekładała pomyje, bo w nich się jeno nauczyła smakować. Żebyś nie żałował. — Ostrzegał dotknięty jego sądem.
— Wynoś się. Zobaczą cię a na mnie się skrupi. Pójdą za tobą, to i ja nie zostanę.
— Tak przyrosłeś do łańcucha, że wolność cię przeraża. Nie potraficie się nawet zbuntować! — narzekał, powtarzając za puhaczem.
— I twojej papudze zachciało się wolności, uciekła i wczoraj na pół żywą wydarli ją jastrzębiom. Ma połamane skrzydła. Słyszałem jak biadoliła!