Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słychać jego obmierzłe pohukiwania i lot, jakby podartej pierzyny. Co pewien czas wietrzył przemykające się tu i owdzie młode wilczki, to lis wałęsał się z nosem wystawionym na zwiady, to ryś, przyczajony w konarach, zamigotał krwawem ślepiem. Nawet głupie wiewiórki, jakby trzymały nad nim straż, plącząc się ustawicznie koło budy. A na niebie wysokiem, ledwie dojrzane, krążyły jastrzębie. Niepodobna się było schronić przed ich djabelskim wzrokiem. Nawet bory i drobny naród ptasi zdały się należeć do powszechnej zmowy przeciwko niemu. Wrony, chociaż im łaskawie pozostawiał obfite resztki, otaczały go wrzaskiem zachwytów, a zmierzchami leciały do wilków z nowinami. I plątanina jeżyn przytrzymywała go niekiedy ostremi kolcami; to jakieś zwisające gałęzie chlastały boleśnie, a młode zagajniki stawały się nieprzebytemi. Wiatry psuły mu tropy i rozwiewały powietrzne poszlaki. Ale pomimo wszystkiego, Rex z pozorną i chytrą lekkomyślnością i brawurą jakby umyślnie narażał się coraz bardziej.
Zdumiona puszcza, lękając się jakichś nieprzewidzianych zasadzek, zaczynała się wahać przed tak zdeterminowaną odwagą.
On zaś, jakby wyzywając śmierć, zaczaił się któregoś dnia w świętem miejscu na sarny. O zmierzchu przyszły całem stadem do wody i, czując się bezpieczne, piły długo, baraszkując wdzięcznie na brzegu. Rzucił się na smukłą, ledwie wyrośniętą, — sarna wydarłszy mu się z kłów, szalonym susem skoczyła na głębię, dopadł jej w połowie jeziora, wywlókł na brzeg, i nie bacząc na jej żałosne beczenie, zamordował. Ucztował długo, wrony zbierały się gromadą, wyczekując na swoją kolej,