Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzy, służyła zwycięzcy wiernie i z bezgranicznem posłuszeństwem.
Wszystko też wróciło do dawnego, tylko że, podnieceni triumfem, zaczęli poprostu szaleć, aż bagna zawrzały nieustającym jękiem mordowanych bez miłosierdzia i potrzeby. Rex, upojony zwycięstwem, mocą, strachem, jaki budził i uwielbieniami suki, miał się już za prawego pana tych niezmierzonych moczarów i tak się był rozzuchwalił, że gotował się do zmierzenia z ludźmi.
Ale stało się coś zgoła nieprzewidzianego.
O jakiemś popołudniu, gdy spali w cieniu budy, bo słońce już się zniżało nad bory i luby chłód zawiewał, stado żórawi podniosło się w powietrze i, zataczając coraz mniejsze koła, spłynęło na ziemię niedaleko śpiących.
Rex otworzył czujne oczy, a wyżlica wyszczerzyła kły.
Olbrzymi, rozchwiany cień przysłonił na chwilę słońce i chmara bocianów bez szelestu opadła przy żórawiach. Potem krętemi loty spadły czubate czaple. Po nich zaś długiemi smugami nadciągnęły dzikie gęsi. Rybitwy twardym rzutem, niby spadające kamienie, osiadły. A po nich nadlatywały nieprzeliczone gęstwy ptasiego drobiazgu. Że jakby wszystkie skrzydlate świata zebrały się na sejm, pokrywając okólne łąki, trzciny i drzewa pierzastą falą rozchwianych, wzburzonych skrzydeł.
Psy porwały się i, naszczekując, zaczęły nacierać groźnie.