Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 86 —

Chwilami siedział sztywno i bezmyślnie, patrzył na drogę, na las czarny, otrząśnięty wichrami ze śniegu, na sroki, które w porębie wieszały się na nasiennikach i krzyczały, i wtedy jakaś chwilowa cisza rozlewała się w nim i przytłumiła burzę.
Zamknął się u siebie i rzucał po mieszkaniu, jak rozszalałe zwierzę, tłukące głową o pręty klatki, która się nie otworzy. Ale ból i chaos nie ustępowały; wściekłość tylko dzika miotała nim coraz srożej i ten straszny, nieopowiedziany ból zawodów miłosnych przeplatał go nawskroś i gryzł. Po kilka razy chwytał rewolwer ze stolika i kładł go po chwili, bo zapominał o myśli, z jaką go brał, bo ten zamęt rozsadzał mu wprost czaszkę i wszystkie myśli i uczucia plątał i rozkładał.
Poszedł w podwórze na wieczorny przegląd gospodarstwa, ale na nic nie patrzył i nie pamiętał. Chodził z tym bólem, niby z nożem w sercu, i za każdem uświadomieniem sobie własnego stanu, chwiał się i potykał i chodził dalej bezprzytomny. Przy kolacji dopiero zwrócił uwagę na ojca, który, pijany potężnie, krzyczał o wódkę.
— Niech mama nie daje! — krzyknął ze złością i rozsrożył się.
— Jędrek, cicho!.. jak Boga tego kocham, cicho!.. matka, gorzałki postaw! — bełkotał stary i bił pięścią w stół. — Dziedzic tu jestem, to mnie słuchać, bo jak Boga tego kocham... pszoł wszyscy!.. Matka, mówię ci po dobremu, gorzałki po-